Windsurfing – akcja inspiracja
Kto śledzi trochę bloga, ten wie że przede mną pracowite miesiące, bo obiecałam sobie, że do końca roku ogarnę przynajmniej 15 aktywności, których nigdy wcześniej nie próbowałam. Zaczynamy od numeru 1 – przed Państwem (bo ja już swoje zaliczyłam) windsurfing.
Chorwacja Opuzen – podejście pierwsze
Pierwsza próba ujarzmienia deski zaczęła się miesiąc temu w Chorwacji. Wejście na dechę było tam czystą przyjemnością. Woda była przejrzysta i miała ponad 30 stopni, wiało tylko trochę i warunki do nauki były trochę najlepsze.
Przyznam wam się szczerze – sportów wodnych nie próbowałam wcześniej nigdy. I nigdy mnie też do nich nie ciągnęło. Wpadanie do zimnej wody niespecjalnie mnie jara. Ale w Chorwacji to co innego! Pianka niepotrzebna, możesz pływać w stroju, płytko, pięknie i w ogóle. No takie coś to ja rozumiem! Zanim weszłam na deskę, wyobrażałam sobie, że największym wyzwaniem będzie dla mnie złapanie równowagi. To jednak okazało się pikusiem w porównaniu z podnoszeniem żagla! Dostałam jakiś duży i choć pary w łapie raczej mi nie brakuje, muszę przyznać, że”wyławianie go z wody” nie należało do łatwych. Tyle, że cała reszta szła mi po prostu jak z płatka. Po 20 minutach udało mi się już coś tam przepłynąć. Po zakończonej lekcji czułam się jak królowa życia i myślałam – phi łatwizna! To po powrocie do Polski cisnę na Hel.
Jastarnia – podejście drugie
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Tydzień temu wybraliśmy się z Andrzejem do Jastarni. Udało nam się odwiedzić naszego przyjaciela, który zresztą (jak dobrze się składa) jest także instruktorem windsurfingu. Szymon Słoma – bo tak zwie się gościu, obiecał że damy radę. – Pewnie, że damy radę. Myślałam sobie. Przecież to nic trudnego – heloł!
Szybko pożałowałam tej myśli! Po pierwsze na Helu było zimno jak 150, co wiązało się z obowiązkową pianką (not sexy), a po drugie wiało jak jasna cholera. Oznaczało to po pierwsze pełno ludzi na wodzie, a co miało oznaczać na desce, miałam się za chwilę przekonać.
Wiatr 4 stopni w skali beauforta był dla mnie walką o przetrwanie. Jeśli postawienie żagla w Chorwacji było małym wyzwaniem, w Jastarni urosło do rangi #thatsnotgonnahappendude.
Walczyłam dzielnie 10 minut i na szczęście Szymon zlitował się i dał mi wreszcie jakiś żagiel dla bab. Uff. Z tym mniej więcej dawałam radę. Gorzej było z samym pływaniem. Bałam się, że ktoś albo co gorsza ja sama na tej wodzie kogoś zabije. Łapanie wiatru w żagle od tego momentu nabrało dla mnie nowego znaczenia. Bo wiało tak, że wiatr sam sobie wpadał, a potem niósł mnie dokładnie tam, gdzie jemu (bo na pewno nie mi) się podobało. Po 30 sekundach okazywało się, że jestem milion metrów od Szymona i tak skupiałam się, żeby ustać na tej desce, że nie bardzo ogarniałam, żeby nią jeszcze sterować. Zresztą co ja gadam! O jakim sterowaniu mowa. Jeden raz udało mi się popłynąć na tyle swobodnie, że postanowiłam zrobić zwrot… Skończył się siarczystym nurem pod wodę (wiecie – tym, co wodę wpływającą przez nos uwalnia uszami). Nie muszę chyba przypominać, że woda była zimna?!
Nie należę do miętkich osobowości i oczywiście się nie poddałam, ale była to dla mnie solidna lekcja pokory. Szymon na pocieszenie powiedział, że przy takim wietrze osób początkujących nie zabiera się na wodę, ale jakoś niespecjalnie mu wierzę. Lekcję zakończyłam z myślą – WTF? Jak można być taką parówą? Ale dziś myślę sobie, że tak zawsze jest na początku. Maluchy ucząc się chodzić milion razy obiją sobie pupę, zanim przejdą pewnym krokiem kilka pierwszych metrów.
Fot. Szymon Słoma
Super!! Windsurfing to pomysł na przyszłe lato, praktycznie cało to spędziłem na kajakach na Pilicy. Też Bardzo polecam! Fajnie się ćwiczą ręce i plecy.