Opublikowano Czas czytania 11 minut

Poród – kobieta da radę!

Jakiś czas temu byłam dumna z wielu osiągnięć w swoim życiu. Byłam przekonana także, że wiele jestem w stanie znieść i ogólnie silna ze mnie mnie babka. Ale dziś myślę bardziej tak, że kobieta to jest silniejsza od człowieka. Myślę tak od momentu, kiedy przeżyłam poród i sama sobie wręczyłam złoty medal oraz różne inne drogocenne odznaczenia.

To nie będzie dla mnie łatwy tekst, bo i sam poród nie należał do zadań łatwych. Zacznę od tego, że kieruję ten wpis przede wszystkim do kobiet. Nikt inny nie będzie w stanie go w pełni zrozumieć. Pytanie, które zadaje sobie kobieta w ciąży (zwłaszcza w pierwszej ciąży) jest takie:

Jak się przygotować na poród?

W odpowiedzi najczęściej słyszą opowieści i porady innych kobiet. Tych już „po”. Opowieści te albo mrożą krew w żyłach, albo przeciwnie – napawają względnym optymizmem. Można pisać w głowie własne scenariusze, nastawiać się na krótki, naturalny i względnie mniej bolesny poród, niektóre kobiety wiedzą, że będę miały cesarkę. Czy jednak da się na to przygotować? Moja odpowiedź brzmi – NIGDY W ŻYCIU!

Każda z nas jest inna, każdy poród jest inny, w związku z czym każdy ma także inny scenariusz i nastawianie na cokolwiek jest trochę jak wróżenie z fusów. Teraz to wiem, ale oczywiście postanowiłam zaprogramować w głowie poród trwający godzinę – max dwie, naturalny i najchętniej ze znieczuleniem. Przygotowywałam się do tego pieczołowicie:
– 7 tygodni picia liści malin i przyjmowania oleju z wiesiołka,
– codzienne (od 5 miesiąca) masaże krocza olejkiem z migdałów z witaminą E,
– ćwiczenia rozluźniające mięśnie dna miednicy,

Moje dziecko było ustawione prawidłowo (główkowo) i mimo że miała być całkiem duża, lekarz mówił, że nie widzi żadnych przeszkód bym rodziła naturalnie. Termin miałam na 11 stycznia, jednak wszystko zaczęło się 3 dni później. Bardzo już chciałam urodzić, końcówka dłużyła mi się w nieskończoność. Jednak żaden (absolutnie żaden) ze znanych naturalnych sposobów na przyśpieszenie sprawy nie działał. Dodam, że zdecydowaliśmy się na poród z położną w szpitalu św. Zofii w Warszawie. Położna zresztą spisała się pomimo zbiegu niefortunnych zdarzeń na 6+.

Poród. Oto moja historia

14 stycznia
Niedziela rano
– Odchodzi czop śluzowy, co oznacza, że pierwsza blokada została usunięta. Zaczęło mnie jednak niepokoić plamienie, więc pojechaliśmy na izbę przyjęć. Tam po KTG  badaniu USG wraz z badaniem ginekologicznym, lekarz stwierdził, że wszystko jest OK. Odesłał do domu i kazał czekać na skurcze i odejście wód.
– Skurcze pojawiły się dopiero o godzinie 18:00. Ze szkoły rodzenia wiedziałam, że nie ma najmniejszego sensu ruszać się z domu w pierwszym etapie. Odpaliłam więc aplikację mierzącą czas między skurczami i czekałam.

O 22:00
Skurcze regularnie miałam już co 12-15 minut. I stawały się one coraz silniejsze.
Dzwonię do położnej. Każe wejść do wanny i poczekać aż akcja skurczowa rozkręci się bardziej.

O 24:00
Skurcze miałam już co 5-7 minut. W tym momencie pozbywałam się także złudzeń dotyczących bólu, który sobie wizualizowałam. Ten, który odbierał mi chęć życia w pierwszym dniu okresu miał się do tych skurczy tak jak dotyk skrzydeł motyla do działania piły mechanicznej.  Kolejny telefon do położnej.
– Weź Nospę i znów wejdź do wanny słyszę. Mam poród! Jadę właśnie do szpitala.
Jezu jak to ma poród? Przecież miała rodzić z nami! W głowie zaczyna się panika. Eliza mówi, że nałożenie się w tym samym momencie dwóch porodów zdarza jej się pierwszy raz w życiu. Decyzja należy do nas czy na nią czekamy czy po prostu rezygnujemy ze wspólnego porodu. Mi coraz bardziej chce się płakać…

2:45
Skurcze co 3-4 minuty. Jedziemy do szpitala. Ciężko dojechać. Zatrzymujemy się na każdym przystanku na kolejny skurcz. Oddychanie już nie wystarczy. Zaczynam krzyczeć z bólu.

3:30
Izba przyjęć – podłączają mnie do KTG. Zapis jest OK. Skurcze są co 3 minuty. Podczas badania, drę się wniebogłosy (serio, nie sądziłam, że będę tak krzyczeć. Nie chcę tego robić, ale okazuje się, że nie jestem w stanie tego kontrolować).  Schodzi nasza położna mnie zbadać. Nie skończyła tamtego porodu, ale przyszła sprawdzić jak sprawy u mnie. Mimo regularnych, bolesnych skurczy, które powodują, że co 3 minuty żegnam się z życiem, okazuje się że szyjka rozwarła się tylko na 3 centymetry. Trzeba czekać. – Słyszę. Eliza wraca do swojego porodu, a ja zastanawiam ile jeszcze jestem w stanie znieść…

4:30
W praktyce oznacza to dla mnie rozpoczęcie prawdziwego koszmaru. Na Izbę tej nocy trafia milion kobiet (podobno rekordowo dużo). Nie ma sal do rodzenia, a każda kolejna ciężarna, która wchodzi z większym rozwarciem niż moje idzie rodzić pierwsza. Ja muszę czekać. Płaczę z bólu, krzyczę i myślę, że nie wytrzymam już ani chwili dłużej. W tym momencie odchodzą mi wody. Na tym krześle – na izbie przyjęć. W zasadzie nikt specjalnie się tym nie przejmuje.
Mijają kolejne dłużące się w nieskończoność minuty. Nie mogę mówić, ale idę zrobić w przerwie między skurczami awanturę. Mówię, że to nieludzkie tyle mnie tu trzymać. Panie tłumaczą, że z takim rozwarciem i tak jeszcze nie urodzę i wzywają moją położną.

5:15
Eliza schodzi, sprawdza szyjkę i odkrywa, że moje wody płodowe są zielone. Oznacza to, że odpływający płyn owodniowy  jest prawdopodobnie zabarwiony smółką – ciemnozieloną substancją pochodzącą z przewodu pokarmowego płodu. Zwykle smółka oddawana jest po porodzie jako pierwszy stolec dziecka, czasem jednak, zwłaszcza kiedy płód był poddany silnym bodźcom (niedotlenieniu) w macicy bądź w przypadku ciąży przenoszonej, smółka zostaje wydalona do płynu owodniowego. Takie zabarwienie może sugerować stan zagrożenia płodu.
Eliza mówi, że poród skończyła, że sprzątają już salę, że niebawem naprawdę mnie wezmą. Choć szyjka otworzyła się dopiero na 4 centymetry.

5:30
Wciąż czekam. W między czasie na izbę lawinowo przyjeżdżają kolejne osoby. Słyszę gdzieś w między czasie, że już ich nawet nie przyjmują. Odsyłają do innych szpitali. Do mnie mają jeszcze kilka pytań. To naprawdę świetny moment na pytania. Nie jestem w stanie mówić, myśleć, siedzieć, stać. Właściwie nie wiem nawet jakim cudem wciąż żyję. Ból jest nie do zniesienia i kiedy myślę, że gorzej już nie będzie, staje się znów mocniejszy.

6:15
Zjeżdża Eliza i znów mnie bada. Rozwarcie nie posunęło się do przodu, podłączają mnie więc raz jeszcze do KTG, sprawdzić jak tętno dziecka. Zanim kończą zapis, ja myślę, że najgorsze przecież wciąż przede mną. Zmęczenie daje mi się we znaki. Nie spałam całą noc, skurcze mnie wykończyły i nie wiem jak mam to przetrwać. Boję się o siebie, boję się o dziecko. Eliza obiecuje znieczulenie. Widzi, że nie zniosę wiele więcej.

7:10
Trafiamy na salę porodową. Jest już jasno. Sala jest piękna i wygląda jak w prywatnej klinice. Oczywiście w tym momencie nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Boli mnie tak, jakby ktoś co 2 minuty wkładał mi w brzuch rozżarzone węglem dwa wielkie miecze. Nikt – powtarzam nikt nie jest w stanie przygotować się na taki ból.
Muszę czekać jednak na anestezjologa. Ta przychodzi dopiero po godzinie.

8:00
Anestezjolog przychodzi ze znieczuleniem. Ja jestem w agonii. Każą odsłonić mi kręgosłup i się skupić. Zrobię wszystko, żeby tylko ból się skończył. Wtem jednak lekarz dostrzega mój tatuaż na plecach (w tym także na kręgosłupie) i „z przykrością” stwierdza, że znieczulenia podać nie może. Ona nie zaryzykuje. Nie umiem opisać słowami, co czuje w takim momencie człowiek po tylu godzinach męczarni. Eliza próbuje mnie pocieszyć. Ale ja już nawet nie mam do nikogo żalu, modlę się tylko cicho do babci, aby pomogła, aby dodała mi sił.

Dalej jest tylko gorzej i ominę szczegóły. Część czasu spędziłam w wannie, krzycząc tak, jakby ktoś żywcem obdzierał mnie ze skóry, w krótkich minutowych przerwach przysypiam. Patrzę na mojego Andrzeja, który rodził ze mną i jego zbolałą twarz, która wyraża więcej niż tysiąc słów. Widzę jak bardzo chciałby pomóc, ale przecież nie może. Nie odstępuje mnie na krok. Podaje wodę, próbuje zmusić mnie do przekąszenia czegokolwiek, abym nabrała sił. Jednak próba nawodnienia mnie kończy się wymiotami na potęgę, a ja dziwię się, że naprawdę jeszcze żyję. Najpierw podają mi kroplówkę z czymś na rozkręcenie akcji skurczowej i rozluźnienie. Działa średnio. Szyjka wciąż nie współpracuje jak należy, potem czopki, na końcu oksytocyna. Muszę być cały czas podpięta do KTG, ze względu na zielone wody.

W pewnym momencie puls małej spada, ale na szczęście za chwilę się względnie normuje. W sekundzie na sali pojawia się lekarz, potem kolejny i jeszcze jeden. Dołączają także kolejne osoby do pomocy. Na końcu o 14:00 rodzę już z położną, mężem i trzema lekarzami, a także praktykantką. Mam skurcze parte już w zasadzie cały czas. Płaczę, krzyczę, próbuję przeć. O mało nie złamałam części łóżka (Andrzej powiedział mi później, że byłam fioletowa i myślał, że dostanę wylewu). Na szczęście wiem, że już blisko, bo szyjka ma już pełne rozwarcie. Muszę już tylko wydać ją na świat i choć staram się z całych sił, główka trochę wychodzi, a potem znów się cofa. Nie wiem ile to trwa.

Przed 15:00 pomaga jedna z lekarek naciskając na brzuch. Niestety w trakcie Eliza mówi, że musi naciąć krocze, że nie mamy już czasu, że mała musi jak najszybciej wyjść. Mi jest wszystko jedno, ból rozsadza mój brzuch, nogi, głowę. Boli mnie całe ciało, mam dreszcze, ale wiem, że muszę walczyć dalej. I walczę.

O 14:50 udaje się! Róża przychodzi na świat. Mam tylko kilka sekund, żeby ją zobaczyć. Natychmiast zabiera ją lekarz. A ja zostaję na tej sali. Robi się nieznośnie cicho, Andrzej biegnie za lekarzem, a ja nie wiem, co dzieje się z moim dzieckiem. W między czasie rodzę łożysko, położna mnie zszywa, a ja leżę i czekam na jakiekolwiek wiadomości.

Przychodzi lekarz, który formalnie do bólu informuje mnie, że mała urodziła się niedotleniona, dostała 6 punktów w skali Apgar, potem 7, 8 i wreszcie po 10 minutach 9 punktów. Że waży 3620 i ma 53 centymetry. Że muszą ją zabrać na patologię noworodków i dokładnie zbadać.

Kiedy mi się udaje wydostać z sali, to znaczy wywożą mnie na wózku, chcę tylko ją zobaczyć. Pozwalają mi. Jadę tam i widzę moje dziecko podłączone do aparatury. Lekarz tłumaczy, że przez całą noc będą badać fale mózgowe, by sprawdzić czy niedotlenienie nie miało katastrofalnych skutków. Widzę ją i płaczę. Jest piękna i spokojna i taka mała i bezbronna. W kolejnych dniach badania nie wychodzą najgorzej, ale odkrywają zapalenie płuc. Zostajemy na tydzień w szpitalu. Krwawię, trudno mi chodzić, siedzieć, nie śpię prawie wcale, bo mała w nocy bardzo płacze, a ja na dobrą sprawę nie bardzo wiem jak postępować z takim dzieckiem.

Po tygodniu czuję się jak zombie. Ale ważne jest tylko to, aby Róża była zdrowa. Od tej pory pewnie na zawsze nie będzie liczyło się już nic więcej,